„Byliśmy w transportach…” – spotkania z dr Beatą Kozaczyńską
12 i 13 maja na terenie Gminy Zamość miały miejsce wykłady historyczne pod nazwą „Byliśmy w transportach Dzieci Zamojszczyzny”, prowadzone przez dr nauk humanistycznych, Beatę Kozaczyńską, z Uniwersytetu Przyrodniczo-Humanistycznego w Siedlcach. Wykłady poruszały tematykę losów mieszkańców Zamojszczyzny dotkniętych podczas II wojny światowej okrutną akcją wysiedleńczą, prowadzoną przez hitlerowskiego okupanta i odnosiły się do zainteresowań prelegentki, którym poświęciła wiele lat pracy naukowej, owocującej licznymi publikacjami, wystawami i wykładami.
Spotkania skierowane do młodzieży gimnazjalnej odbyły się w Niepublicznym Gimnazjum im. Jana Kochanowskiego w Zawadzie oraz w Gminnym Ośrodku Kultury Gminy Zamość z/s w Wysokiem dla uczniów Zespołu Szkół w Wysokiem. Łącznie wysłuchało ich 225 młodych osób.
Podczas „Wieczoru z Regionalną Izbą Pamięci”, odbywającego się w dniu 13 maja 2017 roku, w przeddzień Dnia Muzealnika, na otwartym spotkaniu w Izbie zgromadziło się około 30 osób. O grozie wysiedleń i hitlerowskiej okupacji przypomniał również Pan Włodzimierz Łój, recytując poetycki utwór o tej tematyce.
A tak o losach Dzieci Zamojszczyzny pisze dr Beata Kozaczyńska:
„Dzieci z Zamojszczyzny wywożono w „transportach śmierci” do dystryktu warszawskiego
II wojna światowa była wielkim wstrząsem nie tylko dla tych, którzy brali w niej udział z bronią w ręku. Położyła się trwałym cieniem na dzieciach – bezbronnych ofiarach, świadkach wielu zbrodni. Szczególnie tragiczny los spotkał dzieci wysiedlone z Zamojszczyzny. Odebrano im nie tylko prawo do szczęścia, zabawy, uśmiechu, swobody, prawo do nauki, bezpieczeństwa… Dzieciom tym odebrano prawo do rodziców i rodzinnego domu. Prawo do matki i ojca, siostry, brata…
Dzieci wysiedlone z Zamojszczyzny podzieliły los dorosłych więźniów w obozach przejściowych w Zamościu i Zwierzyńcu, koncentracyjnych: KL Lublin (Majdanek) i KL Auschwitz, gdzie były uśmiercane dosercowymi zastrzykami fenolu (tzw. szpilowanie) oraz w obozie zagłady Kulmhof (Chełmno n/Nerem).
Tragedia dzieci polskich z Zamojszczyzny to wciąż mało znana karta naszej narodowej pamięci. W tym roku przypada 75. rocznica rozpoczęcia akcji wysiedleńczo-kolonizacyjnej na Zamojszczyźnie, którą objęto 297 wsi i około 110 000 Polaków.
Dramat półżywych, głodnych i zmarzniętych dzieci, transportowanych zimą na przełomie 1942 i 1943 r., w czasie ostrych mrozów w bydlęcych, zaplombowanych wagonach, wywołał wstrząs w całym okupowanym kraju. Były to dzieci, które nie spełniały kryteriów rasy nordyckiej, siłą odłączone od rodziców podczas selekcji rasowej w obozie przejściowym w Zamościu. Badania rasowe przeprowadzali w obozie Niemcy w oparciu o wzorzec rasy nordyckiej (m. in. jasne włosy, niebieskie oczy). Dzieci nieodpowiadające tym kryteriom kierowano do tzw. końskich baraków, gdzie masowo umierały wskutek głodu, zimna, terroru obozowej załogi, urągających człowieczeństwu warunków sanitarnych itp.
Obóz w Zamościu, choć był obozem przejściowym (z nazwy), to jednak działał na prawach obozu koncentracyjnego, w szczególności w odniesieniu do dzieci (do lat czternastu – wg niemieckich zarządzeń dzieci polskie w wieku powyżej 14 lat mogły pracować, więc wywożono je na roboty przymusowe do Rzeszy). Ogromna śmiertelność dzieci wiązała się z głodowymi racjami żywnościowymi oraz niehumanitarnymi warunkami higienicznymi i sanitarnymi. Ciężką sytuację zdrowotną dzieci zaostrzały: brak lekarstw i właściwej opieki medycznej, szerzące się choroby zakaźne i okrucieństwo załogi obozu. „Spało się na słomie rozrzuconej na klepisku – pisze Janina Zielińska – Były straszne mrozy i w baraku było zimno, prawie wszystkie dzieci miały guzy zamarzniętej krwi na szyi, ja i Gienia też. Gienia miała bardzo wysoką temperaturę, ale do lekarza bałyśmy się to zgłosić, bo dzieci po apelu zabierają i te znikają, nie wracają do baraku, a rodzice kazali Marysi pilnować dzieci i nie pogubić ich. W obozie nie było wody do picia ani do mycia się. Przez cały okres pobytu ludzie przebywali w tych samych ubraniach, w nocy też. Pełno było insektów, toteż choroby skóry, świerzb, czyraki, a także choroby zakaźne były niezwykle groźne. Cholerynka, tyfus powodowały dużą śmiertelność”. O jedzenie dla sióstr troszczyła się Marysia: „Ja jako najstarsza siostra byłam zmuszona zawsze chodzić po śniadanie, obiad i kolację. Nieraz trzeba było długo czekać w kolejce, aż nogi przymarzały. Wtedy była bardzo mroźna zima. Pamiętam, że stojąc w kolejce dwa razy umarzałam, gdyby nie ludzie starsi, którzy zaczęli mnie szarpać, aż się obudziłam. Pamiętam, że tak mi się chciało spać, tak mi było dobrze, aż tu nagle poczułam szarpanie, dzięki któremu może dziś żyję”.
W grudniu 1942 r. obóz był już przepełniony, codziennie przywożono wysiedleńców z kolejnych wysiedlanych wiosek Zamojszczyzny. Wobec zagrożenia epidemią (Niemcy panicznie bali się tyfusu) z obozu wywożono więźniów. Formowanie transportów odbywało się przeważnie w nocy. Więźniów wypędzano wówczas na plac obozowy i według alfabetu ustawiano w kolumny, a następnie pędzono lub wieziono ciężarowymi samochodami do wagonów. To wielogodzinne oczekiwanie na mrozie, kiedy Niemcy sami przemarzali, było dla wielu, zwłaszcza dzieci, tragiczne w skutkach. Marysia Malec nigdy nie zapomniała tamtego dnia, kiedy razem z siostrami została wyczytana podczas nocnego apelu. „W końcu stycznia [1943 – B.K.] w nocy – wspomina – wygonili nas na plac i wg listy wyczytywali i kazali przechodzić na drugą stronę, później nas prowadzono do stacji kolejowej w Zamościu. Idąc w tłumie chciałam wyjść z tłumu na brzeg, żeby pomachać rodzicom, bo zobaczyłam ich w oknie baraku, żeby wiedzieli, że my gdzieś idziemy. Na ręku niosłam swoją najmłodszą siostrę, bo ona była bardzo chora i wyczerpana nie mogła iść sama. Ja też siły nie miałam, ale musiałam ją nieść i zaczepiłam butem o bruk i przewróciłam się, a Niemiec mnie zaczął bić i kopać i ślady są do dziś. Biedni rodzice to wszystko musieli widzieć, chyba że nie poznali, bo tylko raz zdążyłam machnąć ręką i się przewróciłam. Nie pamiętam, jak doszłam do stacji (…)”.
Te dzieci, które przeżyły obozowe piekło, wywożono w „transportach śmierci” do dystryktu warszawskiego. Zakończyły one swój bieg na stacjach kolejowych: Pilawa, Sobolew, Siedlce, Mordy i Mrozy (6 transportów w okresie od grudnia 1942 do lutego 1943 r.). Nazwy tych miejscowości widnieją na zachowanych do dziś listach transportowych, przechowywanych w Archiwum Państwowym w Lublinie.
W transportach wywieziono wówczas do dystryktu warszawskiego 5321 osób, w tym: 2213 – do powiatu garwolińskiego, 2044 – do powiatu siedleckiego oraz 1064 – do powiatu mińsko-mazowieckiego.
Jeden z „transportów śmierci” dotarł do Siedlec, mojego rodzinnego miasta. W bydlęcych, towarowych wagonach przywieziono 998 osób, w tym około 550 dzieci. „Wygląd ich straszny. To są nie ludzie, ale kościotrupy – w ten sposób pisano o dzieciach na łamach konspiracyjnego pisma „Polak”. Niemal wszyscy wysiedleńcy znajdowali się katastrofalnym stanie zdrowia fizycznym i psychicznym. Siedlczanie natychmiast pospieszyli na ratunek wysiedlonym dzieciom. „Do Siedlec przywieziono nas przed południem – wspomina jedna z czterech sióstr Malec, które przyjechały tym transportem – Marysia – i cały transport skierowano do Polskiego Czerwonego Krzyża. Po drodze z rampy [kolejowej-B.K.] ludność tego miasta wyszła z pomocą. Wyszli ludzie z tym, co mieli, kanapki, chleb, bułki, ciepła kawa i mleko. Dziwiło nas, że Niemcy pozwolili podchodzić i dawać jedzenie”. Natomiast jej siostra Janina stwierdziła: „Ofiarność społeczeństwa była ogromna, kto mógł ratował dzieci, a przecież trudno było w czasie okupacji wyżywić nawet swoją rodzinę, a zawszone i chore dziecko trzeba było ogolić, wykąpać, odzież spalić i długo, długo leczyć. Wszystkie dzieci miały biegunkę, więc przyniesione na dworzec kolejowy kanapki i jedzenie były nieodpowiednie dla wygłodzonych i wycieńczonych obozowiczów. Siostry PCK upominały ludzi, aby nie dawali niczego do jedzenia na te posklejane głodem jelita dziecięce”.
Stan zdrowia większości dzieci był katastrofalny. Oprócz ogólnego wycieńczenia stwierdzono u dzieci m.in. zapalenie płuc, oskrzeli, jelita grubego, nerek, odrę, dyfteryt, rozedmę płuc, dur brzuszny i anemię. Niemal wszystkie miały wszy oraz liczne odmrożenia i owrzodzenia. Rozpoczęła się walka o życie wielu z nich. Priorytetem w organizacji akcji opiekuńczej okazało się udzielenie pierwszej pomocy lekarskiej i sanitarnej nowoprzybyłym i ich rozlokowanie. Dzieci zabierano do rodzin zastępczych z ogromnym entuzjazmem. Natomiast Niemcy nie interesowali się dalszym losem wysiedleńców z Zamojszczyzny (nakazali jedynie ich rejestrację), co umożliwiło właściwą organizację akcji pomocowej.
Ciężar pomocy spadł więc na barki miejscowego społeczeństwa i agend terenowych Rady Głównej Opiekuńczej (RGO). Koordynacją akcji pomocowej zajęli się instruktorzy rejonowi Polskich Komitetów Opiekuńczych (agend terenowych RGO). Szczególną troską objęli oni wysiedlone dzieci. Wizytując rodziny zastępcze udzielające im schronienia i opieki kontrolowano warunki bytowe dzieci, a w razie konieczności przeprowadzano niezbędne korekty rozmieszczeń. Na potrzeby związane z utrzymywaniem dzieci przyznawano zasiłki pieniężne. W stosunku do dzieci w wieku szkolnym zastosowano przymus szkolny. Dzieci uczęszczające do szkoły zaopatrywano w miarę możliwości w bieliznę, odzież i obuwie. Były to przedmioty codziennego użytku, ale wówczas ich pozyskanie było prawie niemożliwe – wobec przedłużającej się wojny i wyczerpanych stanów magazynowych. W wolnym handlu cena np. obuwia była niezwykle wysoka. Brak obuwia i odzieży, zwłaszcza tej ciepłej (zimowej) doskwierał dzieciom w szczególności zimą i uniemożliwiał pobieranie nauki w szkołach.
Należy podkreślić z całą mocą, iż zryw społeczeństwa był ogromny. Dzięki bezinteresownej, błyskawicznej akcji pomocy społeczeństwa w dystrykcie warszawskim większość dzieci „bezwartościowych rasowo” udało się uratować i miały one szansę na nowe dzieciństwo.
Była to pomoc długofalowa – do końca wojny, a nawet dłużej. Znane są przypadki adopcji tych dzieci. Mimo przedłużającej się wojny i ciągłej, niełatwej walki o system wartości, nie zabrakło osób, które podzieliły się z wysiedlonymi dziećmi tym, co najważniejsze – chlebem i sercem.
Trzeba też podkreślić, iż w świadczeniu pomocy ze strony miejscowej społeczności nie pominięto osób dorosłych, przybyłych w transportach razem z dziećmi, nie posiadających żadnych środków utrzymania, względnie dysponujących nimi w znacznie ograniczonych rozmiarach. Byli to w dużej mierze wysiedleńcy w wieku powyżej 60 lat. Jednak i tym osobom starano się przyjść z pomocą, chociaż wiązało się to z olbrzymimi trudnościami. Tej grupie wysiedlonych zapewniono „dach nad głową” oferując im miejsce w rodzinach zastępczych, placówkach opiekuńczych bądź udostępniając im, zresztą w nielicznych przypadkach, samodzielne mieszkania.
Prochy wielu dzieci i starców, którzy zmarli podczas transportowania w bydlęcych, nieogrzewanych wagonach oraz po przyjeździe transportów do stacji docelowych, spoczywają na cmentarzach w różnych miejscowościach w dystrykcie warszawskim.
Tragedia dzieci polskich wywożonych przez Niemców z Zamojszczyzny w czasie II wojny światowej urosła do rangi symbolu męczeństwa i do dziś funkcjonuje w zbiorowej pamięci polskiego społeczeństwa, mimo zróżnicowanej pamięci wojny oraz upływu 75. lat od tamtych wydarzeń.”
Informacje zebrała: Magda Misztal (GOK)
Zdjęcia: Magda Misztal, Edward Osiewicz (GOK) i zbiory Niepublicznego Gimnazjum im. Jana Kochanowskiego w Zawadzie